„Zaścianek Cudów – Historia Rościsława” część 2.

Ciąg dalszy opowieści o aptekarzu Rościsławie.

Tag do śledzenia tej historii: Rościsław


Rozdział 1. „Elegancik z klingą dla frajerów” (część 2.)

– Jedno Krwawe Słoneczko dla mnie! – Rościsław ciężko usiadł przy barze w tutejszej karczmie o nazwie „Jodłujący Szewc”.

Wyjątkowo, z racji brzydkiej pogody, był straszny tłok i wszystkie stoliki pozajmowane. Panowało tu drewno jakiegoś dziwnego pochodzenia, pewnie zagraniczne. Potężne, drewniane meble dziwnie przenikały się z obecnymi wszędzie witrażami, które wprowadzały podniosły nastrój, trochę jak w kościele. Tyle, że w kościele nikt nie gra w karty za pieniądze, a piwo nie leje się strumieniami. Tak, Jodłujący Szewc to było miejsce, gdzie niejeden przegrał cały swój dobytek, łącznie z żoną.

Stary, niski, prosto ubrany właściciel karczmy podał Rościsławowi zamówiony drink, który był niczym innym jak miodem pitnym przesiąkniętym przejrzałymi wiśniami. Biedny, w znaczeniu już teraz dosłownym, aptekarz spojrzał smutno na alkohol i sięgnął po ostatnich kilka cierpków, by za niego zapłacić – były to zapomniane moniaki z głębokiej tylnej kieszeni, jego ostatnie pieniądze. Przy okazji musnął palcem tę głupią fiolkę z zieloną cieczą, którą wyciągnął z błota. Przeklęty elegancik, wymachujący swoją klingą dla frajerów, jeszcze dalej siedział mu w pamięci. Generalnie ciężko zapomnieć takie coś, nie na co dzień tracisz cały dorobek życia.

Rościsław bardzo chciał o wszystkim zapomnieć, więc wychylił swój drink jednym haustem. Miód pitny to zdradziecki płyn i niedługo potem aptekarzowi zaczęło szumieć w głowie skutecznie zagłuszając racjonalne myśli. Mężczyzna uśmiechnął się, rozejrzał po knajpie i szybkim ruchem wstał od baru, by przysiąść się do jednego ze stołów, gdzie grali w „Zabijakę”. Gra polegała na tym, że w zależności od układu kart, między grającymi pojawiała się, jedna lub więcej, postać zabijaki. Grający obstawiali kto jest zabijaką, a kto nie i żeby wejść do gry trzeba było dać coś wartościowego pod zastaw, który, w razie błędnego wyboru, tracił swojego dotychczasowego właściciela.

– Witam szanownych panów! – Rościsław zdążył się już rozgościć. – Można zagrać?

– A masz coś pod zastaw? – zapytał wysoki, łysy mężczyzna.

Sądząc po fantach, które miał przed sobą, nietrudno było stwierdzić, że to właśnie on dominował w tej grze. Wzrok miał czujny, a szczupłe, wręcz kościste palce, chodziły nerwowo, niczym trybiki w maszynie.

Rościsław słysząc pytanie łysola intuicyjnie pomacał się po wszystkich kieszeniach, a jego dotyk wyczuł wypukłość w miejscu, gdzie schowana była dziwna fiolka. Nie zastanawiał się długo.

– A mam! – z dumą wyciągnął małe naczynie z błyszczącym, zielonym płynem. – Oto, przed panami, przedstawiam specyfik własnej roboty. To moja nowość: antidotum na dorodność i produktywność, jeżeli panowie wiedzą o co mi chodzi.

Zainteresowanie mężczyzn przy stole znacząco wzrosło. Łypali na ten „magiczny cud” z lekkim niedowierzaniem, ale i pożądaniem.

– Dobra, dajcie mu karty! – zadecydował łysy.

Szczęśliwy Rościsław wziął do ręki karty, spojrzał na nie, po czym zapytał:

– A w co gramy?

***

– Psia kość! – zagrzmiał łysy jegomość, gdy Rościsław wygrał trzeci raz z rzędu.

Aptekarz dorobił się niezłego majątku: kilkuset królewskich cierpków, dwóch rogów nosorożca, jednej świni hodowlanej i pary nowiutkich butów. Los się znowu do niego uśmiechnął. Szczęśliwy, z pełnymi kieszeniami i świnią przy boku, wyszedł z karczmy. Ledwo skręcił za róg, a tam już czekali jego niedawni „koledzy” od gry na czele z łysolem.

– Wyskakuj ze swojego majątku, dziadku! – spojrzał na niego groźnie.

– Jaki dziadku? – oburzył się Rościsław. – Ja mam dopiero co…

Nie dokończył, bo zemdlał od uderzenia i padł na ziemię. Nastała ciemność. Ocknął się nad samym ranem, dopiero co świtało. Przestało padać, ale nadal było dużo gęstego błota, w którym właśnie leżał. Obok niego zakwiczała świnia, ta którą wczoraj wygrał. Rościsław nagle przypomniał sobie wczorajszy wieczór i szybko pomacał się po kieszeniach. Zdał sobie sprawę, że jedyne co mu zostało to ta nieszczęsna świnia! I co on niby z nią zrobi? Zje? Przecież jest aptekarzem, a nie rzeźnikiem.

Ruszył w stronę Jodłującego Szewca, a świnia podreptała za nim. W środku świeciło pustkami, całe towarzystwo zwinęło się do domu. Rościsław podszedł do właściciela.

– Panie, pamięta mnie pan? – zapytał mężczyznę, który z braku laku przecierał czysty blat.

– Coś tam pamiętam. Czego ci trzeba?

– Te chłopy co z nimi wczoraj grałem w karty, wiesz co to za jedni?

Karczmarz się chwilę zastanowił.

– Kojarzę tego łysego. Nazywa się Tomisław, jest synem tutejszego sołtysa.

– Dziękuję! – powiedział aptekarz, który właśnie wychodził przez drzwi i pędem kierował się w stronę domu sołtysa.

To była wielka chata. Widać było, że mieszka tu jakiś bogacz i bez butów to ten ktoś nie chodzi. Rościsław, z truchtającą przy jego boku świnią, podszedł do drzwi, które wyglądały jak wejściowe. Zapukał donośnie, nie zważając na wczesną godzinę. Cisza. Zapukał jeszcze raz, ale nikt mu nie otworzył.

Usłyszał szelest gdzieś z prawej, a kątem oka zauważył coś żółtego. Poszedł w tamtym kierunku. Tuż za rogiem znajdowały się drzwi dla służby. I te akurat były otwarte. Nie myśląc długo, bezceremonialnie przekroczył próg i trafił do sporych rozmiarów kuchni. Było tu dużo… wszystkiego! Owoce, warzywa normalnej świeżości, cały kosz pieczywa i długa ściana stojaków na różnego rodzaju trunki. Rozglądał się jak zaczarowany – nigdy w życiu nie widział tak bogato wyposażonego pomieszczenia. Od lewej stał wielki, gliniany piec, pierwsza klasa. Obok niego były uginające się od jadła szafki, znowu piec, duża kamienna kuchnia, szafa z przyprawami, jakaś kobieta chowająca wielką butlę rumu za żółty płaszcz, a nawet… Zaraz! Ta pani to chyba nie była wyposażeniem kuchni. Rościsław wciągnął powietrze, by wyrazić na głos swoje zdziwienie, ale kobieta szybkim ruchem podskoczyła do niego i nim zdążył cokolwiek wypowiedzieć, zasłoniła mu usta dłonią.

– Odezwij się, a zginiesz! – zagroziła, a u jej boku błysnął mały sztylet.

Rościsław przewrócił oczami. Znowu ktoś mu grozi bronią? Co to to nie! Nie da sobie zrobić znowu takiego numeru. Bystrym, jak na swoje lata, ruchem odepchnął kobietę przy okazji wyciągając jej sztylet zza pasa i spojrzał groźnie na zdziwioną agresorkę.

– Czy ja naprawdę wyglądam na jakiegoś bogacza?

Kobieta podniosła uspokajająco ręce.

– Uważaj, bo sobie krzywdę tym zaraz zrobisz…

– Ja zawsze jestem ostrożny, więc nie myśl… AU!

Zbyt mocno ściśnięty spoconą dłonią sztylet wyślizgnął się zostawiając po sobie cienką, dwucentymetrową ranę. Kobieta od razu zareagowała biorąc leżące na stole jabłko i wciskając je Rościsławowi prosto do buzi. Znowu nastała cisza, którą zaraz przerwało głośne tupanie – ktoś biegł do kuchni!

– Zmywam się stąd! – wycedziła, zgarnęła butelkę rumu i wybiegła z budynku.

Zaskoczony całą sytuacją Rościsław, stał bez ruchu na środku kuchni z tym nieszczęsnym jabłkiem, a przy nodze siedziała mu biedna świnia.

– ZŁODZIEJ!

Miał przechlapane.


Miłego dzionka, smacznej kawusi/herbatusi i do następnego,

Zuza

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

O blogu

Hej! Nazywam się Zuza, a strona, na której właśnie jesteś to Zuzoteka. Jest to mój blog osobisty, gdzie dzielić się będę swoimi zainteresowaniami, hobby, zajawkami, przemyśleniami (jak zwał, tak zwał). Każdy wpis jest bardzo subiektywny, a blog ma luźną formę miejsca, które odzwierciedla bibliotekę – mój osobisty „katalog zajawek”.

Rościsław